Tenet, czyli wojna na czas i z czasem
Twoje serce pulsuje w rytm niepokojącej muzyki i utrzymuje Cię w tym stanie przez 2,5 godziny. Nolan jest znany z imponujących scen akcji i historii wykraczających poza prawa fizyki, na których ekranizację nie porwałby się przeciętny reżyser. Jednak czy to wystarczy, aby najnowsza produkcja reżysera Incepcji, miała przejść do historii kinematografii? Zobaczymy. We mnie wzbudził na pewno mieszane uczucia.
Jeżeli jeszcze nie widziałeś Tenet to postaram Ci się przybliżyć najbardziej wyczekiwany w tym roku, wysokobudżetowy film, o którym głośno było już od dawna. Może skłonię Cię, abyś udał się do kina, a może wręcz przeciwnie – zniechęcę do tego kroku.
Koncepcja, na której opiera się film, jest w zasadzie bardzo prosta. Zakłada możliwość podróży w czasie w odwrotnym kierunku i współistnienia tych dwóch osi czasu jednocześnie. W efekcie czego w przestrzeni pojawiają się przedmioty z przyszłości, które zachowują się odwrotnie niż wynikałoby to z naszych praw fizyki. Wśród nich jest również broń. Niesie to ze sobą ryzyko wojny, jakiej nikt jeszcze dotąd nie znał.
Nasz bezimienny, główny bohater – Protagonista (John David Washington), zostaje wciągnięty przez służby do tajnej misji i powoli odkrywa, co też kryje się za tajemniczym słowem Tenet. Towarzyszy mu niejaki Neil (Robert Pattinson), który pojawia się jakby znikąd i pomaga w każdej kolejnej akcji. Wspólnie docierają do siatki handlującej bronią i do (oczywiście, bo jakżeby inaczej) rosyjskiego magnata Andrei Satora (Kenneth Branagh). Kluczową rolę w akcji ogrywa również żona Rosjanina – Kat (Elizabeth Debicki).
Twórcy się z nami nie patyczkują. Bez ostrzeżenia i zbędnych small talków podnoszą adrenalinę już w scenie otwierającej. Bowiem oblężenie Opery Narodowej w Kijowie nie tylko robi ogromne wrażanie i podwyższa nasze oczekiwania, ale także przywołuje w nas skojarzenie ataku terrorystycznego w moskiewskim teatrze na Dubrowce. Czyżby twórcy chcieli, abyśmy osadzili fabułę w bliskim nam świecie? Niezłe posunięcie. Gorzej, że przez pierwszą połowę filmu jesteśmy przerzucani ze sceny na scenę jak worek kartofli i zupełnie zatracamy ciąg przyczynowo-skutkowy. Dopiero w drugiej połowie sekwencja po sekwencji łączy się w jedną całość. I zaczynamy doceniać kunszt zabawy czasem i… zgrania elementów choreografii.
Fantastyczne sceny walki, imponujące wybuchy czy kreatywnie poprowadzone sceny konfrontacji – tym wszystkim wręcz przesycony jest cały film. Widać rozmach i ogromny budżet przeznaczony na produkcję. Czasu i pomysłu zabrakło jednak na dialogi oraz bardziej ludzkie postaci. W Tenet jest to zdecydowanie najsłabsze ogniwo, zwłaszcza w przypadku głównego bohatera. Odnosiłam wrażenie, że wątek jego relacji z Kat jest jak wymuszony całus od Cioci na imieninach. W sumie tej platonicznej miłostki mogłoby zupełnie nie być. W zamian przydałoby się lepsze zarysowanie damskiej postaci i jej udziału w operacji.
Poza tym, jak to często bywa w amerykańskich produkcjach, zbyt dosłownie przypomina nam się o bohaterstwie i ocaleniu ludzkości przed zagładą. Mimo wszystko doceniam zaakcentowanie innych tematów, które pojawiają się znienacka. Jaki jest sens dalszego istnienia i sprowadzania na świat kolejnego pokolenia, które będzie się zmagać ze zdegradowanym środowiskiem, efektem cieplarnianym i widmem ciągłego zagrożenia? Nie potrzebujemy broni jądrowej ani broni z przyszłości, żeby już teraz prowadzić do samozagłady.
Nie żałuję, że wybrałam się na najnowszy film Nolana. Nawet jeżeli miał mankamenty, to otworzył mnie na nową perspektywę i zaspokoił głód wrażeń. Dlatego też polecam, ale nie namawiam.
Żródło zdjęć i fotosów: www.filmweb.pl