„Kamerdyner” to nie jest film o miłości
Najpierw zobaczyłam teledysk do promującej piosenki Korteza i pomyślałam sobie „Muszę zobaczyć ten film!”. Później pojawił się na YouTube zwiastun, powielany następnie w kinach przed seansami, który sprawiał, że ja – miłośniczka romansów kostiumowych, nie mogłam pozwolić na to, by taka produkcja przeszła obok mnie. W ten oto sposób zostałam schwytana w sidła romantycznej opowiastki z historią w tle. Co się jednak okazało po obejrzeniu filmu? Miłość była na tyle miałka, że zeszła na dalszy plan, za to ludzkie tragedie na przestrzeni 45 lat miały chwytać za serce i skłaniać do przemyśleń.
Trafiamy na Kaszuby do roku 1900. Obszar ten jest obecnie we władaniu Prus, natomiast mieszkają tu również Polacy i rdzenni mieszkańcy Pomorza – Kaszubi. Można by rzec, że żyją w jako takiej symbiozie, choć zdarzają się incydenty dzielące na nacje. Jeżeli za głównego bohatera można byłoby uznać jakieś konkretne miejsce, to byłby to z pewnością pałac pruskiego hrabiego Hermanna von Kraussa (Adam Woronowicz) i jego żony Gerdy von Krauss (Anna Radwan). To właśnie w tym pałacu miała narodzić się miłość między córką hrabiego Maritą (Marianna Zydek), a prawdopodobnym jego bękartem przygarniętym jako niemowlę Mateuszem (Sebastian Fabijański). Jednak jak już wcześniej wspomniałam, ten wątek wypada pominąć, z uwagi na brak skupienia na bohaterach, pokazania ich osobowości i budowania relacji, aby można było się w tą opowieść zaangażować. Zatem ogołacając pałac z romantyzmu, dziecięcych wspomnień i pięknych wnętrz, pozostaje nam mistyczny port, z którego się wypływa, do którego się powraca, i w którym się zakotwicza. Pałac stoi niezmiennie jak niezmienna jest ziemia, po której przemierzają na przestrzeni 4 dekad kolejne wojska. Tak oto po przegranej Prus w I wojnie światowej, nowe Państwo Polskie przejmuje dotychczasowe ziemie i sprzedaje je nowym, polskim nabywcom. Podczas II wojny światowej hitlerowcy terroryzują ludność i dokonują egzekucji, a Armia Czerwona plądruje to, co jeszcze się uchowało nie szczędząc nikogo.
Podczas wojny wszyscy są przegrani. Po każdej ze stron giną ludzie. Najeźdźcy niszczą stary porządek i zabijają przeciwników, ale i ludność cywilną. Z drugiej strony, mieszkańcy w ramach obrony mszczą się na swoich oprawcach przeprowadzając społeczne egzekucje. I to o tym mówi nam „Kamerdyner”, że konsekwencje politycznych zmagań ponoszą zwykli ludzie i loterią jest to, po której stronie barykady się znajdą. Tą mądrość widzowie otrzymują od jednej osoby. W filmie wyróżnia się przede wszystkim postać starego Kaszuba Bazylego Miotke (Janusz Gajos), którego obecnie nazwalibyśmy liderem społeczności kaszubskiej. Jako jedyny z obsady epatuje spokojem i pokojowym nastawieniem, mimo że walczy o prawa Kaszubów. Nie godził się np. na przejmowanie majątków pruskich, bo uznawał to za grabież własności prywatnej, która jest świętym prawem. Dzięki tej postaci film zyskuje na obiektywizmie, bo bardzo łatwo można było spłaszczyć tą historię i spolaryzować jednoznacznie siły dobra (naszych) i zła (obcych).
Zatem nie dla romansu, którego notabene prawie nie widać na ekranie; nie dla artystycznych ujęć i kadrów, których nie braknie przez całe dwie i pół godziny trwania seansu, ale dla refleksji nad historią Polski, Kaszub i ludzi zamieszkujących te tereny warto obejrzeć „Kamerdynera”.
„Kamerdyner” reż. Filip Bajon, gł. role: Janusz Gajos, Sebastian Fabijański, Marianna Zydek, Anna Radwan, Adam Woronowicz.
Źródło zdjęć i fotosów: www.filmweb.pl