Nie przy ludziach! Uwagi na temat samokontroli
Szturchano nas przy stole, gdy wierciliśmy się na krześle. Wpajano chłopcom, że mężczyźni nie płaczą i nie okazują uczuć słabości. Dziewczynkom mówiono, by wyrażały się cicho i nie sprzeciwiały się innym. Wbijano w nas niewidzialny kołek, który nazywa się kulturą osobistą, a oznacza nic innego jak samokontrolę swoich zachowań w zetknięciu z innymi. Ten kołek jednak uwiera w gardle i hamuje na tyle, że trudno nam jest wyrażać swoje emocje.
Zapewne nie jestem wyjątkiem, czego mam pełną świadomość, i zostałam wychowana na wzór grzecznej, uprzejmej i uśmiechniętej dziewczynki. Przynajmniej takie stwarzam pozory, jak przystało na mentalną potomkinię brytyjskiej powściągliwości. Kreuję swój wizerunek konsekwentnie od wielu lat. W eter nie trafiają kompromitujące zdjęcia, wiadomości od zadurzonych doktorantów, szczegółowe wyznania, listy osób, z którymi się spotykam i, z którymi za żadne skarby nie chcę się spotkać, informacje z życia towarzyskiego, podboje, przeboje, klęski, oczekiwania wobec innych, zaproszenia do „Tańca z gwiazdami” czy coś podobnego. Kontroluję to ze względu na swoje bezpieczeństwo, szacunek wobec moich bliskich, funkcje jakie zdarza mi się pełnić w przestrzeni publicznej i zachowanie mimo wszystko swojej prywatności. Otwieram się na tyle, na ile uważam to za stosowne. Będąc bardziej precyzyjną, tak do 1/3. Jest mi z tym dobrze, niestety zawsze jest jakieś „ale”.
Samokontrola ma to do siebie, że przenika głębiej, coraz intensywniej oddziałując na sferę decyzyjną. Wprawdzie zaburzenie mechanizmu decyzyjnego oznacza po prostu skrajność, powodującą o wiele bardziej negatywne konsekwencje, to samodzielne ograniczanie nie tyle tylko swoich zachowań, co odczuć, tłumi warstwę emocjonalną w zalążku. Czy szlochałam – przynajmniej płakałam, przy obcych ludziach? Nawet przy policjancie wypisującym mandat mi się nie udało. Czy przypominam sobie, żebym całowała się z kimś na ulicy? Nie bardzo, choć generalnie się całuję. A już w ogóle nie jestem w stanie przedstawić jakiejkolwiek histerycznej sceny zazdrości, dramatycznego wyznania czy focha z przytupem. W sumie te przykłady wcale nie wskazują, że samokontrola jest taka zła. Po prostu każe nam oddzielić sferę publiczną od prywatnej. Niestety samokontrola, jak wskazywałam wcześniej, przenika głębiej i przesuwa granicę sfery publicznej. Oznacza to, że blokujemy się i dyscyplinujemy będąc w warunkach zupełnie prywatnych. Emocje w dalszym ciągu są tłumione i kamuflowane.
W końcu musi dojść do eskalacji i pokazania swojego prawdziwego „ja”. Niektórzy, aby wyzbyć się pancerza samodyscypliny, starają się posiłkować używkami, zwłaszcza alkoholem, który działa kojąco na układ nerwowy i ogranicza naszą zdolność decyzyjną. Tym samym człowiek staje się odważniejszy, bardziej otwarty i szczery, gdyż filtruje swoje myśli w sposób niezwykle przypadkowy. Jednak, nie tędy prowadzi droga do uwolnienia od mentalnego kołka.
Po pierwsze, powinniśmy mieć świadomość istniejącej blokady samokontroli w relacjach z innymi, co stanowi już nie lada sukces. Po drugie, warto, abyśmy się zastanowili, w jaki sposób traktujemy swoich bliskich i znajomych. Czy utrzymujemy z nimi dystans, czy im ufamy i czy są dla nas ważni. Trzecim krokiem jest eksperymentowanie z okazywaniem uczuć i emocji jakie są nam znane. Za przykład niech posłuży przytulający się z trudem do innych Sheldon Cooper z „Big Bang Theory”. Po czwarte, powinniśmy przestać się zastanawiać nad tym, co inni pomyślą o naszym emocjonalnym zachowaniu, w końcu nie da się bez przerwy żyć pod tą presją.
Jesteśmy ludźmi myślącymi, działającymi i czującymi. W żadem sposób nie da się zrobić z nas robotów. Bez względu na wychowanie, wpojone standardy zachowania i społeczne obyczaje, cząstka człowieczeństwa wcześniej czy później da o sobie znać.